O seksie chcielibyśmy wiedzieć wszystko, ale nie wiemy. Bo wstydzimy się zapytać. Tym razem pytamy tego, który o seksie mówić się nie boi – jest w tym temacie fachowcem. No właśnie, czy jest nim tylko w gabinecie?
Czy seksuolog uprawia seks? Czy nieustannie – w taksówce, w parku i na przyjęciu – proszony jest o radę? Czy równie swobodnie, co z pacjentami, potrafi rozmawiać o seksie z własnymi dziećmi i wnuczkami? Czy każdy uważa, że w „tych” sprawach seksuolog jest wybitnym specjalistą i że trafienie w jego ramiona to gwarancja na osiągnięcie szczytu miłości? Albo, z drugiej strony, czy ludzie odczuwają strach przed ewentualnym zmierzeniem sił „amatora i profesjonalisty”? Z humorem, ale szczerze odpowiada nam na pytania Zbigniew Liber – fachowiec od naszych spraw łóżkowych i przyjaciel samej Michaliny Wisłockiej!
Karolina Morelowska: Bycie seksuologiem to jednak dość niezwyczajna, specyficzna profesja. Jak rodzi się taki pomysł?
Zbigniew Liber: Najpierw zostałem ginekologiem. I uznałem, że umiejętność rozmowy z kobietą w mojej pracy, w mojej dziedzinie jest bardzo istotna. Porozumienie w gabinecie ginekologicznym między lekarzem a pacjentką to kluczowa i bardzo delikatna kwestia. Oczywiście nie bez znaczenia jest to, o czym mówił Zygmunt Freud: że każdego człowieka, prędzej czy później, dopadają te prawdziwe zainteresowania, i to one determinują wybór zajęcia! I tak kobiety budzą moje zainteresowanie, bo nawet dzisiaj, po tylu latach pracy z nimi, nie mam pojęcia, co tak naprawdę kryje się w ich głowach. Jeśli jakiś mężczyzna powie, że odkrył tajemnicę zawiłości kobiecej psychiki, nie wierzę mu! Znam panów, którzy sądzą, iż jak klepną kobietę w pośladek, to ją to podnieci. Co za bzdura! Ewentualnie mogą wywołać w niej agresję. Ale bardziej fascynującej kwestii niż to, jak zachowa się w określonej sytuacji kobieta, nie znam. Wszystko robiłem, żeby was poznać. Czytałem książki kobiet o kobietach, czytałem Wisłocką, a potem się z nią nawet zaprzyjaźniłem. Mieszkała w centrum Krakowa, chodziłem do niej na Stolarską, na smalec z jabłkami i wino, robiła je sama – pyszne. Opowiadała mi jak dobra ciocia i doświadczony lekarz o seksie. Ciągle nic nie wiem o was, drogie panie!
Czy też z tej niewiedzy właśnie został Pan seksuologiem?
Z.L.: W szczenięcych latach marzyłem, aby być księdzem! Wszystkie znajome mojej mamy mówiły, że tak im się zapowiadam. Biegałem ciągle do kościoła, służyłem do mszy. Szukałem punktu odniesienia.
Aż Pan doktor się zakochał…
Z.L.: Skąd pani wie? Tak rzeczywiście było, i to pokrzyżowało moje plany. Hipokryzji nie znoszę. Wybrałem bycie z kobietą. Pociągające, wciągające.
Powiedział Pan, że ornitolog nie musi umieć latać. Seksuologa przecież postrzega się jako fachowców w seksie. Nic podobnego?
Z.L.: Spotykam się z takimi deklaracjami moich kolegów. Wydają mi się w tym śmieszni. My, nawet z obszerną wiedzą o fizjologii, biologii, psychologii seksu, jesteśmy nadal tylko ludźmi. Poddani presji rozmaitych przeżyć, emocji, nie jesteśmy w stanie zachowywać się w łóżku w sposób wyuczony. Być może działamy odrobinę sprawniej, bo istnieje jednak u człowieka ten „drugi” mózg – intuicja, a ona nie jest jedynie wyczuciem, jest zlepkiem wiedzy i doświadczenia, skrótem myślowym – więc pewnie seksuologowi dobrze przygotowanemu do swojej pracy szybciej podpowie prawidłowe rozwiązanie. Ale to wcale jeszcze nie znaczy, że zawsze będzie efektywne. Dlatego przestrzegam wszystkich przed „łóżkowymi” schematami, chodzeniem utartym szlakiem. Szczególnie przestrzegam mężczyzn przed ich własnym narcyzmem. I przed doświadczonymi kochankami. To jest najbardziej niebezpieczny typ kobiety w łóżku. Jeśli ona sama w trakcie budowania intymności nie powie, jakie są jej oczekiwania, co lubi, za czym nie przepada, to koniec. Bo jeden fałszywy ruch i można kobietę porządnie do siebie zrazić. Z rozszyfrowaniem potrzeb seksualnych w ogóle nie jest łatwo. Nawet kiedy mowa o naszych własnych. Przede wszystkim najpierw trzeba odkryć, że w ogóle się je ma. Potem trzeba tak optymalizować samo działanie, by ono rzeczywiście sprawiało nam przyjemność, rozkosz, a później trzeba jeszcze nadać temu pewne ramy społeczne. Tak, aby swoim zachowaniem nie łamać norm czy wręcz prawa.
Mówi Pan jednak, że nie ma czegoś takiego jak zboczenie.
Z.L.: Bo według mnie nie ma. W ujęciu indywidualnym nie ma mowy o zachowaniach zboczonych. To, co pani robi w swoich czterech ścianach, sama ze sobą w pościeli czy pod drzewem, jeśli nie narusza pani tym prawa, bo nie zmusza nikogo do seksu, nie wykorzystuje dziecka, a czerpie pani z tego rozkosz, to robi pani dobrze i koniec! A jeśli pani sama ma z tym problem natury emocjonalnej, bo odnosi wrażenie, że robi coś wyjątkowo dziwacznego, rolą dobrego, mądrego seksuologa jest właśnie powiedzenie: „Nie ma w tym nic złego!”. Bo gdybym odwodził od, powiedzmy, dziwactw, to co miałbym zaoferować w zamian? Modlitwę, zimny prysznic, szklankę wody?
Zdarzyła się Panu jakaś gafa? Pamięta Pan purpurową twarz pacjenta?
Z.L.: Takie niezręczności zdarzają się raczej w gabinecie ginekologicznym niż terapeutycznym, w gabinecie seksuologa. Mam zwyczaj swoim pacjentkom, kiedy zaczyna się wizyta, zadawać szereg pytań. I jak pokazuje doświadczenie, część z nich ewidentnie nie jest z puli pytań powszechnie zadawanych przez ginekologów. Pytam wprost: „Czy miewa pani stosunki?”, „Czy sprawiają one pani przyjemność?”, „Czy jest pani zadowolona z życia seksualnego?”. I rzeczywiście zdarza mi się widzieć zażenowanie na twarzy pacjentki albo usłyszeć: „Dlaczego pyta mnie pan o takie rzeczy?”. Mówię wtedy, że jeśli sobie nie życzy, nie musi odpowiadać na te pytania, ale zadaję je nie bez powodu. Z mojego wieloletniego doświadczenia wynika, iż pięćdziesiąt procent życiowej satysfakcji, ale też poczucia zdrowia, kobieta czerpie z afirmacji własnej kobiecości, a ta łączy się bezpośrednio ze współżyciem seksualnym. Naprawdę często widzę sytuacje, gdy kobieta przychodzi do mnie jako ginekologa, skarżąc się na jakieś dolegliwości, i okazuje się, że to nie ma kompletnie nic wspólnego z jakąkolwiek chorobą. A są właśnie pochodną niesatysfakcjonującego życia seksualnego. To są sytuacje, kiedy zastanawiam się, czy moja dociekliwość, „ciekawość” nie jest gafą. Ale z drugiej strony – kobiety, które dziwią się tym pytaniom i bywają zażenowane, to zdecydowanie nieliczne przypadki. Kobieta w ogóle rzadko kiedy zachowuje się opornie, jeśli delikatnie i umiejętnie zaczyna się z nią rozmawiać na temat seksu. Z mężczyznami to zupełnie inna bajka. Przeraźliwie wstydzą się mówić, bo ciągle próbują podtrzymywać boleśnie nieaktualny stereotyp, że mężczyzna to macho. Podtrzymywać przed innymi i przed samym sobą. Więc opowiedzenie o swojej seksualnej niemocy jest dla mężczyzn doznaniem traumatycznym. Widzę spocone twarze, trzęsące się ręce, skaczące ciśnienie. Panowie reagują tak niezależnie od wieku. Czasami pytam kobietę o życie intymne w danym związku i słyszę: „Panie doktorze, szkoda gadać, w ogóle nie współżyjemy”. „Pani nie ma ochoty czy partner nie ma ochoty?” – dopytuję. „Mam ochotę, ale jak mam mu to powiedzieć” – żali się pacjentka. Co mogę poradzić? Żeby powiedziała mu, iż są sposoby, aby sobie pomóc; że są od tego lekarze. Jeśli pomoc nie poskutkuje, cóż, ona musi poszukać sobie przyjaciela, który będzie miał ochotę z nią się kochać. Wie pani, że według Światowej Organizacji Zdrowia zdrowie człowieka to nie jest brak choroby, ale właśnie jakość życia. W każdej jego sferze. Dlaczego pięćdziesięcioletnia kobieta ma zrezygnować z seksu, na który ma ochotę? Dlaczego miałaby zrezygnować z ważnej części swojego życia? Dlatego, że jej partner nie ma odwagi poprosić o pomoc? Przecież to jest absurdalne.
Widać na przestrzeni lat jakąś różnicę w mówieniu o seksie? Jesteśmy może odrobinę bardziej otwarci w rozmawianiu o swojej intymności?
Z.L.: Widzę światełko w tunelu. Choć dostrzegam też, że jesteśmy dzisiaj rozdarci między swawolą seksualną a maksymalną pruderią. Dlatego powtarzam z uporem to, co zawsze twierdziła Michalina Wisłocka: o seksie nie powinno mówić się w oderwaniu od miłości, od związku, od tego, co ludzi łączy emocjonalnie.
Ale ta trudność w mówieniu wynika też przecież z tego, że nie mamy ładnego, przyjaznego języka, nazewnictwa związanego z tą sferą naszego życia.
Z.L.: Eve Elsner, autorka „Monologów waginy”, pisząc w swojej książce o sromie, bez przerwy nazywa go waginą; jakaś bzdura. Ale nie ma odpowiedniej, fajnej nazwy. We wszystkich językach słowa nazywające tę część kobiecego ciała brzmią pejoratywnie. Kiedy powiem po polsku „cipka”, moje wnuczki, które są już dorosłymi kobietami, oburzają się. Tak samo reaguje moja żona. Tylko jak mam powiedzieć? „Kuciapka”, „muszelka”? Kultura wschodnia, chińska, nazywa to na przykład „Jaspisową Bramą”. Odpowiada wam takie określenie? Nie sądzę. Nie mamy dobrego nazewnictwa.
Wspomniał Pan doktor o swoich wnuczkach, dzisiaj już dorosłych. Czy rozmawiał Pan z nimi o seksie, uświadamiał je?
Z.L.: Zawsze mówiłem o seksie otwarcie. I czasami słyszałem w domu gromy: „Dziadek, zaczynasz świntuszyć!”. Nie rozumiem, dlaczego. Bo kto niby miał z nimi rozmawiać? To jest właśnie problem w wielu domach, że od samego początku, czyli od najmłodszych lat, o seksie nie mówi się otwarcie. Po co te wszystkie durne historyjki o kapuście czy bocianach. Wie pani, jak uświadomiłem swoją własną córkę? Miała osiemnaście lat. Nie wiem, czy na jej koncie były juz jakieś doświadczenia seksualne, bo szczerze mówiąc, byłem „niedzielnym” ojcem. Młody lekarz wykorzystywany jest w sposób maksymalny. Ale pewnego razu postanowiłem zabrać córkę do Paryża. Pojechaliśmy we dwójkę. Maluchem! Na miejscu, na Champs-Elysées, tym naszym maluchem zrobiliśmy furorę, nawet ktoś krzyknął: „Brawo, Polacy!”. Pamiętam doskonale – tego dnia lał deszcz. Zobaczyłem przed jednym z kin plakat i informacje, ze za chwile zaczyna się seans filmu Emmanuelle”. Zdecydowałem, że pójdziemy. Bo wiedziałem, iż to piękny film o inicjacji seksualnej, o kobiecej masturbacji. Potem rozmawialiśmy. Bo o seksie trzeba rozmawiać. Jest najważniejszą potrzebą każdego człowieka. Zaraz po jedzeniu i piciu.
ROZMAWIAŁA KAROLINA MORELOWSKA
karolina.morelowska@guj.pl
Dodaj komentarz